Michał Misiak — moja aktywność w pracowni dostarcza mi ogromnego poczucia spełnienia i szczęścia
Pochodzisz ze znanej Familii artystycznej, czy fakt wychowywania się wśród otaczającej Cię zewsząd sztuki, dorastania w takim właśnie środowisku, spowodował, że wybrałeś tę drogę? Wiem z autopsji, jak mocno to wpływa na człowieka, bo sam uważałem za normalne, że w moim domu sztuka stoi na pierwszym miejscu. Nie miałeś wyboru, bo po prostu geny? Chodzi mi o to, czy był to dla Ciebie jakiś dylemat czy po prostu naturalny i oczywisty wybór?
Rzeczywiście, w domu szeroko pojęta kultura, zawsze była obecna. Nie chodzi tu tylko o sztuki wizualne, ale także muzykę, literaturę… Uczestniczenie w wernisażach, oglądanie wystaw, chodzenie na koncerty było czymś naturalnym. Choć z drugiej strony wychowywałem się w bloku w Nowej Hucie i moje otoczenie raczej nie zaprzątało sobie głowy takimi sprawami. Rodzice jednak zawsze wspierali moją kreatywność, więc dużo rysowałem i podejmowałem różnego rodzaju twórcze aktywności. Nigdy jednak niczego mi nie narzucali. Gdzieś w drugiej połowie szkoły podstawowej miałem przerwę. Był to chyba jakiś rodzaj buntu, okres większej identyfikacji ze środowiskiem kolegów ze szkoły, którzy byli zupełnie oderwani od świata kultury. Byłem nawet zagrożony pozostaniem w klasie z powodu zaniedbywania zadań na lekcji plastyki… Potem jednak, gdy trzeba było podjąć decyzję o wyborze liceum, okazało się, że rysowanie i malowanie to rzeczy, które wychodzą mi zdecydowanie najlepiej. Dostałem się więc do krakowskiego Liceum Plastycznego. Muszę przyznać, że w momencie kończenia liceum nie byłem jeszcze świadomy, że to jest droga, przy której pozostanę. Jednak w mojej grupce kolegów ze szkoły dość mocno się wzajemnie motywowaliśmy do twórczej pracy. Wydaje mi się, że jak na swój wiek, byliśmy dość mocno zaangażowani w sprawy sztuki, więc naturalne wydawało się, że trzeba zdawać na Akademię. Nie myślałem wtedy o przyszłości. W tym wieku środowisko rówieśników często ma większy wpływ na decyzje młodego człowieka niż przykład rodziców. Więc, odpowiadając na Twoje pytanie – tak, z wielu względów był to naturalny wybór.
Jak wcześnie zacząłeś? Czy pędzle wkładali Ci już do kołyski :)?
Jak już wspomniałem powyżej, rodzice zawsze wspierali moją aktywność twórczą. Dzięki swojej wrażliwości i wiedzy, umieli dostrzec wartość nawet w różnego rodzaju absurdalnych działaniach, które raczej nie zyskałyby poklasku w środowisku szkolnym. Zawsze odnosili się z zainteresowaniem do moich prób tworzenia dziwnych, nawet bezsensownych instalacji, umieli docenić także pozornie nieporadne rysunki, w których zauważali jakiś rodzaj wyrazu, ekspresji… To było wielkie szczęście, bo dzięki temu moja świadomość, pomimo nacisków ze środowiska szkolnego, mogła rozwijać się w sposób względnie swobodny. Nawet w okresach, gdy zdanie szkolnych kolegów i nauczycieli miało na mnie większy wpływ, sugestie rodziców były obecne gdzieś z tyłu głowy. Nie umiem powiedzieć kiedy zacząłem. Niektórzy się dziwią, ale najwcześniejszy obraz jaki pamiętam w swoim życiu, to po prostu bezmiar niebieskiego nieba, ze swobodnie pływającymi, ledwo dostrzegalnymi punkcikami. To pływające po powierzchni rogówki oka drobniutkie pyłki, które czasem można zobaczyć gdy patrzy się na zupełnie pozbawioną kontrastów płaszczyznę. Leżałem wtedy w ogrodzie u babci, w wózku głębokim. Chyba wtedy zacząłem…
Studia - czy obecność ojca, znanego twórcy, w dodatku dydaktyka na wydziale, na którym studiowałeś, pomagała Ci w studiach, przeszkadzała, czy raczej nie miała znaczenia? Albo inaczej: czy w jakikolwiek sposób na nie wpływała?
Z dzisiejszej perspektywy trudno mi powiedzieć, dlaczego zdecydowałem się na studia na Wydziale Malarstwa w krakowskiej Akademii, gdzie ojciec był profesorem. Dziś pewnie postąpiłbym inaczej. Akurat mój ojciec nigdy nie podejmował żadnych działań aby mi cokolwiek na studiach ułatwiać, tego byłem pewien. Pewnie dlatego, że o tym wiedziałem, łatwiej mi było zdecydować się na studia w Krakowie. Niemniej jednak taka sytuacja nigdy nie jest obojętna. Fakt, że byłem studentem kolegów i przyjaciół moich rodziców nie był łatwy. Z jednej strony ciągle towarzyszyła mi obawa, że jestem traktowany na specjalnych warunkach, a tego nie chciałem. Z drugiej strony narzucałem sobie sam jakiś rodzaj presji, że moja sytuacja zobowiązuje mnie do osiągania szczególnych wyników. Z trzeciej strony, wyobrażam sobie, że osobom oceniającym mnie, decydującym o przyznawaniu rozmaitych wyróżnień itp., też nie było łatwo. Niedocenienie mojej osoby mogło, w odczuciu niektórych, narażać na szwank ich relację z moim tatą, a z kolei zbytnie wyróżnienie – spowodować zarzut o nepotyzm. Zresztą, do dziś w Krakowie, gdzie mój ojciec jest osobą znaną i uznaną, ciągle stykam się z różnego rodzaju porównywaniem mnie i mojej działalności do niego. To sytuacja niekomfortowa. Może dlatego bardziej jestem aktywny poza Krakowem, mimo, że tutaj wciąż mieszkam.
W którym momencie zdecydowałeś, że w takim a nie innym kierunku zmierzać będzie Twoja twórczość? Czy nastąpiło to jeszcze podczas studiów, czy może jest to efekt długich poszukiwań własnej drogi?
Trudno powiedzieć, w którym momencie nastąpiła decyzja, że wybiorę akurat taką drogę twórczą. Wpłynęło na to wiele czynników, ale było kilka momentów zwrotnych. Tutaj powrócę znowu do dzieciństwa i korzyści, jakie płynęły z faktu, że rodzice są artystami. Czasem zdarzało się, że zabierali mnie na jakieś wyjazdy, zwiedzanie itp. Na przełomie szkoły podstawowej i liceum rodzice zabrali mnie na około miesięczny pobyt w Paryżu. Rzeczy, które tam zobaczyłem trwale zmieniły mój sposób patrzenia na sztukę. W tamtym czasie, w liceum, większość z nas była zafascynowana malarstwem impresjonistów i z tego obszaru głównie czerpaliśmy inspiracje. Jadąc tam, ogromne nadzieje wiązałem z zobaczeniem na żywo obrazów w Musse D’Orsay, i innych kolekcjach zawierających prace impresjonistów. I zobaczyłem je, chyba wszystkie. Były wspaniałe, ale tylko potwierdziły się moje odczucia wyniesione już wcześniej z oglądania reprodukcji tych dzieł. Prawdziwym odkryciem dla mnie były wtedy widziane na wystawach i w przestrzeni publicznej prace Aleksandra Caldera, Daniela Burena, jakieś pojedyncze obrazy Marka Rothko, Ada Reinhardta, Barnetta Newmana. To był całkiem nowy świat dla mnie, o którym w moim środowisku wtedy prawie w ogóle się nie mówiło. Od tego czasu nic już dla mnie nie było takie samo. Oczywiście, to wcale nie znaczyło, że zaraz zacząłem tworzyć prace bezpośrednio tym zainspirowane. Musiało minąć jeszcze wiele lat, ale z dzisiejszej perspektywy widzę, że to był jeden z takich ważnych momentów. Studiowałem w pracowni malarstwa prof. Stanisława Rodzińskiego, w której program był zdecydowanie konserwatywny. Cieszyłem się jednak z faktu, że profesor dawał mi dużo swobody. Jednak moje działania wówczas koncentrowały się głównie wokół studium natury i zdobywania umiejętności warsztatowych. Choć już wtedy zdradzałem duże tendencje do syntezy formy i redukcji środków wyrazu. Nieraz spotykało się to z krytyką w pracowni. W tamtym czasie, jak i dzisiaj, sztuka związana z geometrią prawie nie była obecna w krakowskiej Akademii. Poza moją pracownią, gdzie dominowały fascynacje sztuką realistyczną, w Akademii panowała moda na działania z grubsza rzecz biorąc – ekspresjonistyczne. Koledzy przekazywali sobie albumy Marcusa Lupertza, czy Georga Baselitza. Sam też trochę ulegałem wtedy tym tendencjom, choć takie ekspresyjne malowanie tak naprawdę nigdy mi nie wychodziło. Na trzecim roku, w ramach pracowni wolnego wyboru, trafiłem do pracowni drzeworytu, prowadzonej przez prof. Zbigniewa Lutomskiego. Dziś myślę, że to był kolejny moment przełomowy. Przychodziłem do profesora z moimi szkicami aktu albo pejzażu, narysowanymi obficie rozcieranym ołówkiem albo w kolorze, a on zadawał mi karkołomne zadanie przełożenia tego na radykalne, „zero – jedynkowe” – czerń i biel w technice linorytu. Pamiętam, że gdzieś w tym czasie przeczytałem wywiad z Jerzym Pankiem, który odpowiadał na pytanie, dlaczego do swoich czarno – białych grafik często robi kolorowe szkice kredkami czy flamastrami. Odpowiadał, że on ten kolor właśnie przekłada na czerń i biel, że on tam później dalej istnieje. Mimo, że praca finalnie była czarno – biała, ten kolor był gdzieś w niej zapisany. To zrobiło na mnie duże wrażenie. Te wspomnienia mogą wydawać się takimi mało znaczącymi drobnostkami, ale z dzisiejszej perspektywy widzę, że miały doniosłe znaczenie. Aby przełożyć ten kolor na język czarno – białego linorytu, w końcu zacząłem tkać matryce z zagęszczonych, równoległych linii. W miarę rozwijania tej metody powstawały coraz bardziej złożone i coraz większe kompozycje. Przy okazji, okazało się, że sam proces powstawania tych grafik – długi i mozolny, złożony z powtarzalnych ruchów, niezwykle mnie wciąga. Było to coś na kształt medytacji – traciłem relację z rzeczywistością, przenosząc się jakby gdzieś indziej. Dawało mi to poczucie spokoju i spełnienia. Mój dyplom magisterski z malarstwa dopełniony był aneksem w postaci wielkoformatowych grafik w technice linorytu. Jeszcze dwa lata po studiach malowałem pejzaże, albo figuratywne kompozycje, trochę błądząc i nie wiedząc co dalej. Jednocześnie, powstawały grafiki, które napełniały mnie większą satysfakcją i pewnością, że ten rodzaj działania jest bardziej dla mnie właściwy. Jednak bardzo kochałem malować, więc nie potrafiłem po prostu porzucić malarstwa dla grafiki. Ostatecznie, zacząłem szukać możliwości przełożenia tego języka, którym posługiwałem się już w grafice – na malarstwo. Chodziło także o ten aspekt – nazwijmy to – „konceptualny”. Zacząłem widzieć i wierzyć, że dzięki temu medytacyjnemu procesowi powstawania prac, mam szansę przekazać odbiorcy namiastkę jakiegoś szczególnego stanu ducha, który czynił mnie szczęśliwym. Tak, w 2001 roku, powstała pierwsza praca malarska z serii „Horyzont”, zbudowana ze struktur zagęszczonych linii. Obraz ten wisi dziś w kantorku Katedry Sztuk Pięknych na Wydziale Architektury Wnętrz, gdzie pracuję.
Zapewne niełatwe było i jest uprawianie sztuki, zwłaszcza bardzo osobistej i niezależnej, podążanie swoją własną drogą artystyczną. Czy daje Ci to szczęście? Czy mógłbyś żyć i nie tworzyć?
Mam poczucie, że moja praktyka twórcza jest dla mnie najważniejsza. Oczywiście, jest także i rodzina. Pogodzenie tych dwóch obszarów to trudne zadanie. Szczególnie kiedy przyjęta metoda twórcza jest tak bardzo czasochłonna. Dlatego rezygnuję z wielu aktywności w moim życiu. Częste spotkania towarzyskie, uczestnictwo w tzw. „życiu artystycznym” miasta, podróże nie związane z aktywnością twórczą – to sprawy, które muszę odkładać na bok. Nie mam jednak poczucia straty. Moja aktywność w pracowni dostarcza mi ogromnego poczucia spełnienia i szczęścia. W pracowni staram się być codziennie. Swoją pracę traktuję jak właśnie codzienną praktykę, a nie realizację poszczególnych projektów.
Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek czym zajmowałbyś się gdyby miało to być coś innego niż to, co robisz?
Bardzo ważną rolę spełnia dla mnie muzyka, czy w ogóle świat dźwięków. Jest to dla mnie źródło niewyczerpanych inspiracji, które transponuję i realizuję w obszarze sztuki wizualnej. Nigdy tego nie badałem, ale myślę, że jestem obdarzony dobrym słuchem i wrażliwością na dźwięki. Ma to zarówno pozytywne skutki jak i negatywne. Dźwięki dostarczają mi ogromnej przyjemności, ale jednocześnie jestem w tym obszarze dość wymagający. Cierpię z powodu akustycznego zaśmiecenia świata. Gdybym miał robić coś innego, to z pewnością byłoby to zajęcie związane z dźwiękiem, z muzyką.
Co decyduje, że pracujesz nad takim a nie innym cyklem (na przykład w wybranej kolorystyce)? Jest to impuls czy długo przemyślana koncepcja?
Pomysły nowych kompozycji często dojrzewają długo. Nierzadko zdarza się, że kilka lat. Bardzo często realizację malarską poprzedzają rysunki tuszem, potem małe próby malarskie. Gdy powstaną, odkładam je często na dłuższy czas. Sprawdzam w ten sposób, czy się nie zdezaktualizują. Po dłuższym czasie do nich wracam. Ma to związek z tym, że realizacja prac malarskich trwa długo. W trakcie malowania aktualnych prac, pojawiają się pomysły na przyszłe. Trzeba je zanotować. Nie projektuję raczej kolejnych cykli prac. Ich nazwanie, wyodrębnienie jako cykl, pojawia się często już wtedy, gdy szereg prac jest gotowych. Zauważam wtedy, że na przykład, łączy je coś szczególnego, co daje możliwość zgrupowania ich w konkretnie nazwanym cyklu i dalszej, już bardziej świadomej pracy nad nim. Owszem, w niektórych cyklach istnieją pewne z góry przyjęte założenia. Tak było na przykład w cyklu prac opartych na idei złotego podziału, czy innego – z użyciem generatora liczb losowych. Na ogół myślę o swoich pracach, jako o strukturach warstwowych. Jedną z tych warstw jest geometryczna struktura, często oparta na pewnych prostych, matematycznych prawach, albo na jakimś innym, ścisłym założeniu. Drugą warstwą jest barwa, która zdecydowanie należy do świata intuicji i trudnych do wytłumaczenia wyborów. Ogólnie rzecz biorąc, moja praca nie ma nigdy charakteru impulsywnego, rewolucyjnego, jest raczej powolną ewolucją, z rozłożonymi w czasie etapami. Każdy kolejny etap jest jak kolejna linia na poszczególnym obrazie. W ten sposób cały ten proces ma charakter falowy, rytmiczny i w jakiś sposób powtarzalny.
Należysz do jednych z najbardziej cenionych i znanych polskich współczesnych twórców sztuki geometrycznej. Twoje obrazy i przestrzenne struktury są same w sobie autorskim podpisem- mocno rozpoznawalnym. Równolegle prowadzisz pracownię Struktur Działań Przestrzennych i Barwy na WAW ASP, gdzie realizujesz autorski program dydaktyczny, dla mnie bardzo tożsamy z Twoją artystyczną drogą. Jakie to ma dla Ciebie znaczenie i czy działanie to wpływa także na Twój szeroko rozumiany rozwój?
Bardzo się cieszę, że działania w ramach Pracowni Struktur Działań Przestrzennych i Barwy postrzegasz jako tożsame z moją aktywnością twórczą. W moim rozumieniu, dydaktyka w Akademii Sztuk Pięknych powinna być powiązana z aktywnością twórczą artystów tam pracujących. Nie wyobrażam sobie, aby było inaczej. Przede wszystkim moja własna twórczość legitymizuje mnie do pracy ze studentami. Najważniejsza jest otwartość na wrażliwość studentów i jednocześnie pokazywanie im własnych doświadczeń. Te własne doświadczenia to najcenniejsze, co możemy im dać. Dla mnie praca w Pracowni Struktur jest też trochę takim laboratorium doświadczalnym. Dając studentom rozmaite zadania do rozwiązania, bacznie ich obserwuję. Fascynuje mnie, jak czasem coś rozwiązują w zaskakujący sposób. Bywa, że jakiś problem samego mnie nurtuje i szukam rozwiązań. Zdarza się, że studenci akurat także ten temat podejmują. Cieszy mnie to bardzo i sam z tego czerpię. Uczę się w ten sposób od nich świeżości i swobody. Myślę, że to działa w dwie strony. Muszę przyznać, że doświadczenia prowadzenia tej pracowni w jakiś sposób wpływają na drogę moich własnych poszukiwań twórczych i odwrotnie również. W realizacji programu pracowni stawiam głównie na kreację artystyczną studentów, niezależnie od tego, że zadania, które im stawiam są poświęcone bardzo konkretnym zjawiskom. To jest też coś, co mnie samego fascynuje i czym się zajmuję. Działanie na styku świata ścisłych praw i nieskrępowanej wolności. Prawa dotyczące percepcji barwy czy relacji form w przestrzeni poddajemy często rewizji. Studenci zapoznają się z nimi i mają prawo się do nich ustosunkować, poprzez własną twórczość. Czasem im przeczą i to też jest bardzo cenne. Wydaje mi się, że szczególnie dla przyszłych projektantów.
...zacząłem szukać możliwości przełożenia tego języka, którym posługiwałem się już w grafice – na malarstwo. Chodziło także o ten aspekt – nazwijmy to – „konceptualny”. Zacząłem widzieć i wierzyć, że dzięki temu medytacyjnemu procesowi powstawania prac, mam szansę przekazać odbiorcy namiastkę jakiegoś szczególnego stanu ducha, który czynił mnie szczęśliwym.
Twoje dzieła wymagają skupienia i precyzji. Ile czasu zajmuje ci praca nad obrazem? Czy pracujesz jednocześnie nad kilkoma, czy nad jednym w danym momencie?
Mój sposób pracy wymusza na mnie jednoczesną pracę nad kilkoma realizacjami. Jedne są zaledwie we wczesnej fazie koncepcyjnej, a inne na różnych etapach powstawania. Częściowo wynika to także z kwestii technicznych. Uwielbiam pracować w technice olejnej. Kolejne warstwy i fazy długo schną. W tym czasie powstają inne. Raczej nie zdarza się, żeby jakaś praca powstała szybciej niż w 2 miesiące.
Ciągle poszukujesz - eksperymenty z bardzo niestandardowymi formatami obrazów o bardzo kontrastowych długościach boków, a teraz także działania przestrzenne. Z czego wynika fakt ciągłego poszukiwania czegoś nowego?
Poszukiwanie czegoś nowego, w pewnym sensie, jest wpisane w każdą działalność twórczą. Ja nie mam wrażenia, żebym na tym polu jakoś szczególnie się wyróżniał. Są tacy, którzy z tego poszukiwania nowości tworzą główny sens działań w sztuce. Ja nigdy nie stawiałem tego warunku na pierwszym miejscu. Moje eksperymenty są innowacyjne raczej bardziej w kontekście moich wcześniejszych działań, a nie ogółu. Wynikają z czystej ciekawości, zabawy. Niestandardowe formaty, o których wspominasz, powstały głównie z myślą o aranżacji wystawy pt. „Frequencies” w galerii Dystans w Krakowie. Zawsze, przygotowując wystawę myślę o aranżacji przestrzeni, to dla mnie ważne. Czuję, że moje obrazy powinny wchodzić z nią w jakąś relację. Stąd, pomyślałem sobie, że do tego wnętrza będą potrzebne elementy wprowadzające jakiś rodzaj kontrastu. Jednocześnie, powinny wpisywać się i należeć do bieżącego cyklu. Udało się chyba stworzyć propozycje spełniające te kryteria, choć na dzień dzisiejszy wydaje mi się, że temat tych długich obrazów jest raczej zamknięty. Bardzo wydłużone, szczupłe formaty, nie działają już płaszczyzną obrazu. One bardziej działają przestrzenią, która jest wokół. One ją anektują i organizują, trochę jak elementy architektury – kolumny, pilastry. Takie formaty pojawiały się już na przykład u Barnetta Newmana w latach 50 XX wieku. U niego miały bardziej charakter wyjętej z jego wcześniejszych prac pionowej linii. Rolę dużych płaszczyzn koloru spełniała wtedy właśnie przestrzeń wokół, która niejako została włączona w rozgrywkę. Nigdy jednak nie mam pewności czy nie wrócę do jakiegoś rodzaju działań. Wszystkie cykle moich obrazów uważam za otwarte i dopuszczam możliwość powrotu do nich, kontynuacji.
Czy zdradzisz co nowego chodzi Ci po głowie? Czy możemy liczyć na kolejne zaskakujące eksperymenty?
Nie chciałbym mówić o sprawach, o których sam jeszcze niewiele wiem. Powstają nowe prace, pewnie w jakimś sensie trochę inne od poprzednich. Na czym polega ta różnica okaże się trochę później. Myślę teraz o wystawie, na którą umówiłem się za półtorej roku. Tyle u mnie trwa proces przygotowania. To wszystko jest jednak dopiero w procesie i nie wiem jeszcze co z tego wyjdzie.
Które wystawy czy kolekcje, w których zaistniały Twoje dzieła są dla Ciebie źródłem największej satysfakcji?
Jest kilka miejsc, w których są obecne moje prace i przynosi mi to poczucie radości i spełnienia. Z pewnością będą to kolekcje powstałe przy okazji organizowanych przez dr Bożenę Kowalską Plenerów dla Artystów Posługujących się Językiem Geometrii. Kolekcje te powstały w trzech miejscach – w Muzeum w Chełmie, w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku oraz w MCSW Elektrownia w Radomiu. W dwóch ostatnich są moje prace. Kolekcje te są wyrazem autorskiej koncepcji dr Bożeny Kowalskiej, jako kuratorki plenerów. Ich forma jest niezwykle starannie przemyślana, są tam prace wybitnych autorów. Te kolekcje mają dużą wartość artystyczną i historyczną. Moje prace można spotkać również w kilku znaczących kolekcjach prywatnych. Jednym z takich miejsc jest Museum Jerke w Recklinghausen w Niemczech. Właściciel – Werner Jerke od wielu lat kolekcjonuje sztukę polską. W centrum miasta Recklinghausen wybudował muzeum, które jest pierwszym muzeum prezentującym sztukę polską poza granicami kraju. Jest to świetna kolekcja, obejmująca wiele dzieł wybitnych artystów polskich XX i XXI wieku. Właściciele niektórych kolekcji prywatnych cyklicznie organizują wystawy, udostępniając w ten sposób ich zawartość publiczności. Wybitnym przykładem jest tutaj kolekcja Grażyny i Jacka Łozowskich, która w okresie kilku ostatnich lat pokazywana była w Muzeum Miejskim we Wrocławiu, w Muzeum Sztuki Współczesnej w Ołomuńcu w Czechach, czy w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Ostatnio moje prace znalazły się w pięknej kolekcji pana Michała Molskiego w Poznaniu. Ta kolekcja także posiada własny budynek galerii, niedawno otwarty. Cieszy mnie obecność moich prac w tych, wymienionych miejscach, bo ich właściciele w swoich wyborach kierują się wiedzą, spójną koncepcją tworzenia kolekcji oraz świetną intuicją. W konsekwencji, w skład tych kolekcji wchodzi wiele wybitnych dzieł.
Czy zdarzyło Ci się, że coś Cię w odbiorze Twoich dzieł, czy reakcjach odbiorców na nie, wywołało u Ciebie zaskoczenie? Może jakieś interpretacje, których się nie spodziewałeś?
W moich pracach staram się, aby pomimo ich fizycznego charakteru, możliwe było przekroczenie tej bariery fizyczności w procesie odbioru. Kiedyś zdarzyło się, że moja koleżanka, też artystka, ale poruszająca się w zupełnie innych obszarach sztuki, zobaczyła w moich obrazach strukturę jeansowej tkaniny. Z początku zmartwiłem się – pomyślałem, że to nie działa tak jak chcę. Dziś chcę być otwarty na takie nieoczekiwane interpretacje. Chciałbym, aby moje prace działały na różnych poziomach, choć oczywiście są wśród nich te, dla mnie najważniejsze.
Bierzesz teraz udział w międzynarodowej wystawie „Connection Bożena”. Czy możesz przybliżyć nam temat?
Wystawa „Connection Bożena” pozostaje w ścisłym związku z Międzynarodowymi Plenerami dla Artystów Posługujących się Językiem Geometrii, których twórczynią i kuratorką jest dr Bożena Kowalska. Jest to postać ogromnie zasłużona dla polskiej kultury. Jest autorką wielu książek, artykułów i publikacji o polskiej awangardzie XX wieku, oraz biografii artystów związanych z nurtem geometrii w sztuce. Powołane przez nią do życia plenery odbywały się od lat 80 XX wieku, a ostatni, XXXVI miał miejsce w 2018 roku. Miałem ogromny zaszczyt uczestniczyć w tych dorocznych spotkaniach od 2004 roku. Niezwykła charyzma i bezkompromisowość kuratorki spowodowały, że na plenery przyjeżdżali czołowi artyści tego nurtu z wielu krajów. Dla wielu z nich osoba Bożeny Kowalskiej i coroczne spotkanie w znanym sobie, międzynarodowym gronie stały się niezwykle ważne. Sama Bożena Kowalska określa tą grupę artystów „jej geometryczną rodziną”. W latach, kiedy ja miałem przyjemność uczestniczyć w tych spotkaniach, miały one już bardziej charakter sympozjów. Nie tworzyło się tam raczej prac. Czas wypełniały intensywne rozmowy o sztuce, prezentacje uczestników i wykłady. W trakcie plenerów nawiązywało się kontakty i przyjaźnie. Powstawały podwaliny przyszłych projektów i wystaw. Wydarzenia, będące pokłosiem tych spotkań i relacji tam nawiązanych, odbywają się od czasu do czasu w Polsce i w różnych zakątkach Europy. Wystawa „Connection Bożena” jest właśnie takim wydarzeniem, powstałym z inspiracji szczególnym zjawiskiem i atmosferą, stworzonymi przez Bożenę Kowalską. Kurator wystawy „Connection Bożena”, niemiecki artysta Martin Vosswinkel także był uczestnikiem plenerów. Ta wystawa to jego hołd oddany niezwykłej kuratorce i jeszcze jedna możliwość spotkania przyjaciół artystów na płaszczyźnie sztuki.
Jakie są Twoje najbliższe plany? Gdzie będzie można „Cię” zobaczyć?
Nie chciałbym zbyt dużo zdradzać, jeśli chodzi o plany. Ostatnie czasy pokazały, że mogą one ulegać nieprzewidzianym zmianom. Wystawy przygotowuję długo. Aktualnie rozpoczynam pracę nad pokazem, który będzie miał miejsce jesienią 2024 roku. Mam nadzieję, że spotkamy się wtedy przy moich pracach w Łodzi.
Dziękuję za rozmowę, życzę dalszych sukcesów.